środa, 25 października 2017

ŚLADY Jakub Małecki

To będzie bardzo krótka recenzja. Mogłabym napisać jedno zdanie: O mój Boże... I na tym zakończyć. Dawno lekturą żadnej książki tak bardzo się nie umęczyłam, jak tym razem.


Za sprawą portalu czytampierwszy.pl w moje ręce wpadło wydanie finalne „Śladów” Jakuba Małeckiego. Opis książki nieco tajemniczy, zapowiadał nastrój realizmu magicznego. Sam autor również zbierał dotychczas pozytywne recenzje. Chyba nie widziałam złej opinii na temat jego „Dygotu”,  książki dzięki której przedarł się do szerokiej świadomości czytelniczej w Polsce. I tak pozytywnie i optymistycznie nastawiona na kawałek dobrej literatury zabrałam się za „Ślady”. I miało być tak pięknie... Przeczytałam 10 stron i zasnęłam. Wróciłam do początku  i czytałam dalej ale wciąż jakby było o niczym, znowu zasnęłam. Do czytania rano w metrze ta książka z pewnością się nie nadawała. Ale dałam jej jeszcze szansę. I nic! Wielkie nic! To najbardziej depresyjna i denerwująca książka o niczym! Jest to zbiór opowiadań bez głębi. Niby losy bohaterów mają się ze sobą przeplatać, ale koniec końców wygląda to tak, jakby wszyscy dziwacy i popaprańcy tego świata byli ze sobą spokrewnieni. Mamy tu grono niezdiagnozowanych autystyków z dziwnym pędem ku śmierci. Tak naprawdę każdy rozdział (i tu przepraszam za spoiler) śmiercią się kończy! Serio?! No ileż można czytać o śmierci? Czy autor pisząc tę książkę był pogrążony w głębokiej depresji? Bo czytając, normalnie miałam ochotę mu pomóc... Także Panie Jakubie, jakby co, służę pomocą!


Podsumowując, jeśli jest Ci za wesoło w życiu, masz ochotę się zdołować, doznać takiego uczucia jakby ci ktoś dłubał palcem w ranie, to śmiało bierz się za tę książkę! Mnie ta książka skutecznie zniechęciła do innych „dzieł” tego samego autora, już nie chcę czytać ani „Rdzy”, ani wspomnianego wcześniej „Dygotu”, chyba że umiecie wpłynąć na moją decyzję??? Czekam.

niedziela, 22 października 2017

MALI BOGOWIE Paweł Reszka

Książka, o której zamierzam napisać dziś kilka słów to pozycja, którą  owszem czyta się łatwo, ale w odbiorze łatwa na pewno nie jest. Jest to książka, po której przeczytaniu chciałam nabrać odrobinę dystansu. Najpierw chciałam zebrać myśli, żeby móc ją w miarę obiektywnie zrecenzować. Jednak wciąż wątpię, czy uda mi się jako taki obiektywizm zachować... A mowa będzie o zbiorze anonimowych, krótkich rozmów z polskimi lekarzami zebranych przez Pawła Reszkę w książce pt. „Mali bogowie”.


Zbiór jest o tyle ciekawy, że autor dotarł do lekarzy z dużych miast i małych miasteczek, do tych pracujących w wielkich wyspecjalizowanych klinikach, jak i maleńkich ośrodkach zdrowia. Rozmawiał z profesorami, rezydentami, stażystami, studentami medycyny, lekarzami z tak zwanego „powołania” i typowami „prywaciarzami”. Wreszcie autor sam zatrudnił się w szpitalu jako salowy, by poznać system od środka. I tak, całość składa się na gorzki portret polskiego systemu ochrony zdrowia. Chociaż zasadność użycia słowa –ochrona- zdaje się być nieco wątpliwa, jeżeli pod uwagę weźmiemy, jak ów system w Polsce jest skonstruowany...

Lekarze obiektywnie zarabiają mało. Podstawowa pensja to 2200zł... Brać odpowiedzialność za cudze życie za takie pieniądze?! Szaleństwo! Owszem, lekarze mają szansę zwiększyć swój przychód. Biorą dyżur za dyżurem, przyjmują w prywatnych gabinetach, klinikach, przychodniach i gdzie nie tylko. Na ich pracę jest zapotrzebowanie. Czy to dziwne, że chcą zarabiać? Nie! Wykonują naprawdę ciężki i odpowiedzialny zawód i za ich pracę należą im się pieniądze. W całym systemie chore jest tylko to, że niestety w Polsce nie ma ograniczeń czasu pracy lekarzy, bo w szpitalu nie pracuje lekarz, tylko jego firma, a ta może dyżurować 24h na dobę, 7 dni w tygodniu...  Tylko, że za tym stoi przemęczony człowiek. Lekarze nie mówią, że jest im źle, że zarabiają mało! Nie! Oni tylko przyznają, że ponoszą za wysoką cenę, pracując stanowczo za dużo...  Oni zwyczajnie, po ludzku, chcieliby pracować mniej, a może dzięki temu lepiej - ze świeższą głową i szczęśliwszym sercem. Lekarz też człowiek i czas z rodziną by chciał spędzać, prawda?

Ta refleksja najbardziej mną „zatrzęsła” w czasie lektury. Lekarzy z natury szanuję i doceniam. Chociaż przyznam, że w książce antyprzykładów również nie brakuje. Sporo tu znajdziemy „prywaciarzy”,  lekarzy, którzy więcej wspólnego mają wspólnego z biznesem, niż dobrem pacjenta... tacy Rydzykowie polskiej medycyny – o tych warto poczytać o przestrodze.

Dalej, warto poczytać wyznania lekarza rodzinnego - który w osiedlowej przychodni, uwięziony  niczym w klatce, boi się wyjść ze swojego gabinetu chociażby do toalety albo zjeść kanapkę - jest zmuszony wysłuchiwać rządań wszechwiedzących pacjentów... Pewnie wielu znas, pacjentów mogłoby się uderzyć w pierś i zastanowić, czy chociaż raz, idiotycznie roszczeniowo się nie zachowało, prawda?...


Książka porusza jeszcze wiele interesujących wątków. To taki swoisty Polaków portret własny, tym razem w medycznej odsłonie. Jeśli tylko nie boisz się krytycznie spojrzeć na otoczenie, to koniecznie tę książkę przeczytaj! Jednak ostrzegam. Może zaboleć.

piątek, 13 października 2017

DO TRZECH RAZY ŚMIERĆ Alek Rogoziński



”Do trzech razy śmierć” Alka Rogozińskiego, to pierwsza pozycja tego autora, która wpadła mi w ręce. A jak do tego doszło? Otóż z racji, że od niedawna mam szczególną melodię na thrillery i kryminały, co dotychczas było zjawiskiem u mnie dość niespotykanym,  to wśród nowości wydawniczych natrafiłam na „Lustereczko powiedz przecie” Alka Rogozińskiego właśnie. Książka zebrała pochlebe recenzje, mając opinię lekkiej, łatwej i rozrywkowej. Sama doczytałam, że autor osobiście przyjaźni się z Magdaleną Witkiewicz, której książki przecież cudnie mnie relaksują. A na dodatek główna bohaterka „Lustereczka”, czyli Róża Krull, jak nie dosłownie autor nam podpowiada, na osobie Witkiewicz właśnie, jest wzorowana. Te składowe sprawiły, że me serce szybciej zabiło, palce w wyszukiwarce wystukały tytuł i kicha… Na Legimi tytuł niedostępny! Ucięłam sobie przemiłą pogawędkę z autorem na Instagramie, dowiedziałam się, że przyjdzie mi poczekać ładnych kilka dni, w tak zwanym między czasie zamówiłam online wersję papierową książki, która miała na mnie czekać w domu w Polsce i szybciutko zabrałam się za lekturę pierwszej książki z serii o Róży, bo ja chciałam teraz i już i od razu. 


I przyznać muszę czytało się wyśmienicie i szybko. „Do trzech razy śmierć” to klasyczny kryminał z trzema trupami  - jak łatwo wywnioskować z tytułu. I to, co mi się najbardziej podobało, te trupy właściwie stanowiły jedynie tło książki. Z jednej strony mamy tu klasyczną historię niczym u Agathy Christie, a z drugiej cudowną zabawę samą koncepcją kryminału. W moim odczuciu jest to nic innego, jak taki bardzo smaczny, cudownie podany pastisz. Taka lekka satyra na tzw. „szołbiznes” pełen zazdrości i zawiści ubrany w płaszczyk przyjaźni, tu wpleciona w historię o literatach. Autor nie oszczędził nawet blogerkom, chociaż te potraktował bardzo łaskawie ;)

Ot, w sielskim anielskim dworku, na zjeździe literatów, spotykają się najznamienitsze polskie pisarki. Nagle zaczynają ginąć ludzie, a przy ich ciałach morderca pozostawia swoją pieczęć - czarną różą. Okazuje się, że scenariusz morderstw oparty jest na powieści autorstwa najsłynniejszej polskiej autorki kryminałów Róży Krull – nieco roztargnionej, ale na pewno bystrej i przezabawnej domorosłej pani detektyw, która bardzo stara się być sprytniejsza od policji, prowadząc swoje prywatne śledztwo w sprawie.

To, co w książce najbardziej bawi, to dowcip sytuacyjny i słowny, cięte riposty powodują nieustanny uśmiech. O zawrót głowy przyprawia jedynie nadmiar bohaterów. Na szczęście na poszątku jest spis postaci, do którego zawsze możemy wrócić! 
Ja przyznam się szczerze, nawet gdy padło nazwisko mordercy, musiłam wrócić do spisu osób, bo zwątpiłam, kim ona/on był. Ale co tam! To nie ważne! Ważniejsza była zabawa jaką miałam przy lekturze! Teraz tylko muszę znaleźć chwilę, żeby złapać za „Lustereczko”.

piątek, 6 października 2017

THE PERFECT GAME #1. ROZGRYWKA J. Sterling

Już za kilka dni w księgarniach pojawi się pozycja autorstwa J. Sterling , pt. „The Perfect Game #1. Rozgrywka”.


Jak jednym zdaniem można tę książkę określić? Otóż nazwałabym ją  ni mniej ni więcej, a GUILTY PLEASURE ;) Mam nieodparte wrażenie, że wydawnictwo SQN spóźniło się z datą premiery, bo jest to książka wręcz idealna na plażę! Jeżeli szukasz ambitnej lektury z silnie zarysowanymi charakterami, to tę książkę sobie odpuść. Jeżeli zaś chcesz się po prostu zrelaksować, pośmiać (bynajmniej nie z dowcipu autora, a raczej jego stylu), poszukać podobieństw z innymi tego typu „dziełami literackimi” to śmiało siadaj do lektury.

W „Rozgrywce” spotykamy dwoje głównych bohaterów – parę amerykańskich nastolatków. Oboje nieprzeciętnie uzdolnieni, ona skromna fotografka, on pewny siebie sportowiec. On próbuje ją zdobyć, ona stara się mu nie ulec. Rozpoczyna się romans. Czytając, miałam nieodparte wrażenie, że oto mam w rękach kolejną wersję „50 twarzy Greya” tylko tym razem w wydaniu dla nieco młodszych nastolatków. Ta sama naiwność, ta sama miałkość postaci i mierność językowa. Jednak znalazła się różnica, tu bohaterka nagminnie nie przygryza dolnej wargi, a jedynie przewraca oczami, doprowadzając ukochanego do granic podniecenia... Przyznam szczerze, ja też przewracałam oczami razem z nią, lecz na pewno nie z podniecenia!

Dalej, wraz z rozwojem kariery sportowej głównego bohatera, następuje nagły zwrot akcji.  Od „Greya” stylistycznie przechodzimy do Harlequina.  Wprawdzie z Harlequinami nie mam zbyt dużego doświadczenia, bo w całym swoim życiu przeczytałam może dwa i było to jakieś dwadzieścia lat temu, ale krótko mówiąc na scenie pojawia się „ta druga” komplikując całą akcję i nadając jej niebywałego tempa.

Wreszcie, ku końcowi, książka przekształca się w powieść obyczajową. Nasi bohaterowie w błyskawicznym tempie dojrzewają. Wprawdzie brakuje jakiegoś opisu wewnętrznej przemiany, ale to nie ważne, liczy się efekt WOW!


Czytając moją recenzję, możesz odnieść wrażenie, że jestem nieco sarkastyczna. No jestem, ale przyznam, że przy lekturze naprawdę nie raz się roześmiałam. Ta książka po prostu wpisała się w moje poczucie humoru. Dlatego ją polecam :)


* Książkę miałam możliwość przeczytać przedpremierowo za pośrednictwem strony czytampierwszy.pl

wtorek, 3 października 2017

CISZA. KRONIKA ŻYCIA PEWNEGO MORDERCY Thomas Raab

„Cisza. Kronika życia pewnego mordercy”  Thomasa Raaba, to książka, którą śmiało można ocenić po okładce. Ciekawych okładek na polskim rynku wydawniczym nie można znaleźć zbyt wiele, ta zaś wpada w oko, a sama książka zapada w pamięć.


Od razu mówię, że  nie jest to pozycja ani łatwa, ani lekka. Czy jest  to książka wybitna? Otóż, na początku myślałam, że tak. Do połowy nie mogłam się od niej oderwać, a potem, z każdą kolejną stroną, miałam dziwne wrażenie, że autor zmienił koncepcję książki, aż w końcu doszłam do wniosku, że upchnął trzy powieści w jednej. Jednak to uczucie, któremu z pewnością wciąż brak dystansu, nie zmienia jednego – jest to książka, którą niewątpliwie warto przeczytać.

Tym razem przed lekturą książki poczytałam kilka opinii w internecie. Jej podstawowy opis,  teraz gdy do niego wróciłam, pokazuje jedno – jego autor przeczytał może 150 stron książki i ostatnią kartkę – wierutna bzdura! Dalej można znaleźć porównania do „Pachnidła”, na pewno przynajmniej początek w klimacie jest utrzymany. Mi na myśl przychodził jeszcze polski film „Lincz”, kto siądzie do książki niech spróbuje znaleźć podobieństwa.

A o czym jest książka?

Jest to historia życia urodzonego w 1982 roku Karla - chłopca, który przychodzi na świat w małej wsi, w rodzinie składającej się z milczącego ojca i nad wyraz gadatliwej matki. Od chwili narodzin widać, że z dzieckiem coś jest nie tak. Z czasem okazuje się, że cierpi on na nadwrażliwość słuchową. Wiejskie środowisko nie sprzyja rehabilitacji chłopca. Rodzice, by przynieść mu ulgę, zapewniają mu schronienie w piwnicy. I tak, chłopiec spędzając życie pod ziemią, ucieka w świat ciszy i ciemności.  Po raz pierwszy świadomie opuszcza dom  w wieku 9 lat, gdy pogrążona w depresji matka, zabiera go nad staw, gdzie następnie popełnia samobójstwo. To zdarzenie wywiera piętno na dalszym życiu chłopca. Gdy na twarzy wyłowionego z wody ciała matki dostrzega łagodny uśmiech, w śmierci odnajduje doskonałą drogę do ciszy, która dla Karla jest symbolem wolności. I tak chłopiec postanawia nieść w swoisty sposób  pojęte dobro, zadając śmierć ludziom i zwierzętom. Ale ta książka, to nie tylko spis jego „dobroczynnych morderstw”, to także opis reakcji świata zewnętrznęgo na jego poczynania, opis chęci wspomnianego wcześniej linczu, rządzy krwi i wreszcie ucieczki Karla przed niezrozumieniem.  Ucieczki do świata, w którym sam nie bojąc się śmierc, Karl może nieść pomoc innym w ostatnm przejściu. Wreszcie jest to także opis niewinnej miłości, o końcu jednego życia i początku nowego. Więcej o treści mówić nie chcę. Przeczytajcie sami.

Co mnie najbardziej w tej książce zainteresowało? Jej wydźwięk etyczny. Relatywność wartości ze względu na sposób wychowania. W tym przypadku raczej możemy mówić o braku wychowania, niż jego sposobie, bo rodzice jakby uciekli przez problemem, odcięli się od swojego dziecka, nie szukali dla niego pomocy. Zaspokajali minimum jego potrzeb, nie tłumacząc mu zawiłości tego świata. Społeczeństwo także pozostawało obojętne na potrzeby chłopca. I tak, pomimo jego niebywałej inteligencji, ale i specjalnych potrzeb edukacyjnych oraz braku wzorca w zachowaniu, chłopiec buduje swój własny system etyczny. Śmierć jest uwolnieniem. To życie doczesne niesie smutek, a śmierć daje radość. Zastanawia jedno... Akcja książki dzieje się w latach ’80. Karl jest rok starszy ode mnie. Owszem, jest to fikcja literacka, ale pojawia się pytanie, ile na świecie jest takich „niedokochanych”, zapomnianych dzieci, których nie ma kto wychować.


Smutek – to emocja, która towarzyszy mi na myśl o tej książce.